Sabina, doula z okolic Brzeska, o szerokim polu działań: Kraków, Tarnów, Nowy Sącz. Doulowanie przekształciła w swój zawód, zakładając własną firmę. Do tego etapu prowadziły ją wszystkie wcześniejsze drogi zawodowe. O roli douli opowiada komu tylko może: studentom, na łamach prasy, w rozmowach z personelem medycznym i nie tylko. Prywatnie mama dwójki dzieci w wieku szkolnym. Mieszkając w małej miejscowości nadal korzysta z dobrodziejstwa wielopokoleniowej rodziny, która jest dla niej wsparciem i inspiracją.
– Długa była twoja droga do doulowania i Stowarzyszenia, ale pełna drogowskazów z różnych stron. Ale teraz opowiedz mi o swojej pracy. Z kim pracujesz i jak to wygląda?
Zajmuję się całą opieką okołoporodową. Najczęściej pracuję z kobietami, które poznaję, gdy są w ciąży, potem towarzyszę im przy porodzie i opiekuję się po porodzie. Czasami dzwoni po mnie klientka nieznana z okresu ciąży, wracająca do domu po cc i pilnie potrzebująca pomocy, ale generalnie najbardziej lubię całościową opiekę okołoporodową, lubię poznać moją podopieczną w okresie, gdy czeka dopiero na dziecko. Wyjątkiem był przypadek, kiedy poznałyśmy się z klientką w dniu jej porodu, który zaskoczył ją blisko miesiąc przed czasem.
– Mieszkasz w małej miejscowości ale pracujesz na szerokim terenie…
Tak, pracuję w Krakowie, Tarnowie, Nowym Sączu, i na obszarze pomiędzy tymi miastami, po drodze jest jeszcze Bochnia, Brzesko i Roztoka k. Zakliczyna. Mieszkam w dobrej lokalizacji, bo blisko mojej miejscowości jest wjazd na autostradę, więc dość szybko mogę dojechać do Krakowa i innych miejsc. Nie nastawiam się szczególnie na Brzesko, bo wiadomo, że po doulę dzwonią częściej klientki z większych miast. Ale bardzo chciałabym pracować także na „moim terenie”.
-Jak wygląda gdy przychodzisz do szpitala, jaka jest reakcja? Czy jak mówisz, że jesteś doulą, to wiadomo o kogo chodzi, czy musisz tłumaczyć?
Zabawne, ja tylko raz na wejściu powiedziałam ze jestem doulą ze Stowarzyszenia i dowiedziałam się wtedy, że to nie jest istotne. Innym razem znowu musiałam bardzo dokładnie wytłumaczyć, kim jest doula i według jakich standardów pracuję, ale to odbyło się już po porodzie. A szczególnie mnie ucieszyło, gdy potraktowano kwestię jako coś najbardziej naturalnego na świecie – przy porodzie w Tarnowie. Już mówię jak to było: okoliczności tego porodu były niesamowite. W Małopolsce była powódź, ulicą mojej miejscowości płynęła rzeka, wlała się przez piwnicę do mojego domu, naprawdę tak było. Miałam mocne przeczucie, że dziecko wkrótce się urodzi, po prostu ewakuując rzeczy z parteru na piętro czekałam na wezwanie, do którego bym w tym momencie nie dojechała, bo szalała ogromna burza. Na szczęście burza się skończyła, woda trochę opadła (tak na zewnątrz, jak i w domu) i gdy żona kuzyna zadzwoniła w nocy, byłam przygotowana. Pojechałam do nich, trochę czasu spędziliśmy w domu, potem udaliśmy się na Izbę Przyjęć, gdzie razem z kuzynem czekaliśmy na korytarzu, po chwili poproszono „tatusia” i zostałam sama. Zapukałam do drzwi, ale umówiliśmy się wcześniej, ze nie powiem słowa doula, ponieważ miałam informacje, że w tym szpitalu nie wolno rodzić z doulą, a moim bliskim bardzo zależało, żebym przede wszystkim z nimi była. Więc grzecznie poprosiłam, czy ja mogę wejść, mimo że nie jestem położną, ale opiekuje się kobietami w ciąży i że od początku porodu byłam przy tej pani. „No dobrze” – powiedziała położna – „ale ona będzie teraz miała lewatywę”, a ja na to – że cudownie, pójdę z nią do toalety i pod prysznic i pomogę we wszystkim.
Tak tryskałam entuzjazmem, że rozbroiłam tę położną.
Pozwoliła mi wejść, ale tylko na 15 minut, bo kończyła dyżur i ktoś inny miał decydować, kto może być z rodzącą, a kto nie. Ale dla mnie nawet 15 minut to super, zawsze to jeden próg dalej. Przyszła następna położna, która grzecznie nam się przedstawiła i my jej też, w sensie, że drużyna to mąż i krewna rodzącej i również grzecznie zapytaliśmy, czy możemy być razem. Na co ona, że razem to nie bardzo, bo nie ma miejsca w pokojach do porodów rodzinnych, będziemy od razu na trakcie porodowym. Ale ostatecznie zgodziła się, z zastrzeżeniem, że jeśli pojawią się kolejne porody i będziemy przeszkadzać, to ktoś z nas musi wyjść. Oczywiście powiedziałam, ze ja wyjdę, a kuzyn – że oczywiście będziemy się zamieniać. Więc jak położna zobaczyła, że my tacy spolegliwi, to zaraz przyniosła nam ciuchy szpitalne i dwie pary kapci – tu zaskarbiłam sobie jej sympatię faktem, iż mam własne i nie trzeba będzie po mnie dezynfekować szpitalnego obuwia [śmiech]. Poszliśmy razem i inna położna zapytała „Dwie osoby do towarzystwa dla jednej pani?”.
Ta pierwsza odpowiedziała, że rodząca ma swoja osobistą doulę.
Przez resztę porodu usilnie pracowałam, miedzy innymi rebozo, a położna ciekawie się temu przyglądała i nic nie mówiła. Już po porodzie przedstawiłam się, że jestem doula Sabina Jakubowska ze Stowarzyszenia Doula w Polsce, i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zarówno położna, jak i lekarz zareagowali tak samo: „No wiemy” – powiedziane takim tonem, jakim mówiłby ktoś, komu chcesz oznajmić, że deszcz jest mokry. Niewiele wcześniej zrobiłyśmy z Kasia Nosal (doula z Tarnowa) prelekcję o doulach dla studentów pielęgniarstwa PWSZ w Tarnowie. Kasia jako portal „Mama w Tarnowie” rozpowszechniła to wydarzenie, a ja zadzwoniłam do znajomego dziennikarza (tygodnik i portal Miasto i Ludzie – Tarnów), z nadzieją, że może go to zainteresuje. I dziennikarze pojawili się na tej prelekcji, w konsekwencji można było o nas przeczytać i w internecie, i w formie drukowanej, która ukazała się jakoś dzień czy dwa przed pojawieniem się na świecie mojego pierwszego doulowego dziecka. Okazało się, że w szpitalu mnie skojarzono i bez mojego przedstawiania. Był to pierwszy poród z doulą w tym szpitalu i równocześnie od razu pierwszy z doulą i z mężem rodzącej. W sumie aż w trzech na cztery szpitale gdzie towarzyszyłam przy porodzie, byłam pierwszą doulą w tym miejscu. Jeśli nie zdążyłam się przedstawić (różne były powody), to zwykle panie położne zauważały, że trochę się różnię od takiej „typowej” osoby towarzyszącej, gdy wyjmowałam mój szal rebozo.
– Opowiedz coś więcej o rebozo, bo są doule, które rebozo w ogóle nie używają.
Podoba mi się, że rebozo działa poprzez prawa fizyki i poprzez emocje. Mój ulubiony kolor czarny raczej nie kwalifikuje się do pracy z klientkami. Pierwsze rebozo, które widziałam i chciałam kupić, było w pomarańczowe i czarne paski, ale potem pomyślałam, ze poród może trwać 24h i co? – mam się gapić na ten pomarańczowoczarny melanż przez całą dobę? Przecież ja zwariuję! Brąz mnie uspokaja, więc kupiłam brązowe rebozo w beżowe, granatowe i różowe paseczki, a zaprzyjaźniona doula Weronika powiedziała, że bardzo do mnie pasuje, bo ma „kolory ziemi” a ja jestem według niej taka „ziemia”, w sensie naturalności – wyglądu i sposobu bycia. Pewnie ma rację – bardzo się z moim rebozo czuję integralnie.
Mnie się zawsze najbardziej przydaje rebozo w trakcie porodu, do masażu. Moje klientki zawsze sobie je bardzo chwalą.
Na różnych etapach przydają się różne techniki masażu. Masaż w pozycji na klęczkach to ulubiony masaż moich klientek – nacisk od góry, tzw. „cukierek”, „strząsanie jabłonki”, ogólnie rozluźnianie pleców i miednicy, pomoc w bólach krzyżowych, skurczach i parciu. Klientka klęcząc może się oprzeć na piłce. Bardzo lubię rebozo, bo jest takie otulające i piękne. Nie każdy lubi być dotykany, dlatego rebozo jest świetne też do przełamania właśnie tej bariery. Niby nie jest się masowanym, ale przecież jest się masowanym. Jest jeszcze jeden powód. Ja mam zawsze zimne ręce. Tak sobie myślę, że jak takimi zimnymi dłońmi dotknę rodzącą panią, to raczej jej nie sprawię przyjemności. Bywa na odwrót – jak się pracuje przy porodzie, to też często robi się gorąco, dłonie mogą być spocone i dyskomfort gotowy. A tu – jest rebozo , które nie jest moimi dłońmi – i czasem się okazuje, że klientka, która bała się dotyku, przekonuje się do masażu poprzez rebozo, nabiera zaufania, otwiera się i potem możliwy jest również masaż rękoma z użyciem olejku. Mam jeszcze rebozo „reprezentacyjne”- turkusowe, pięknie wykończone. Gdy je kupowałam na kursie w Fundacji Rodzić po Ludzku, Joanna Pietrusiewicz od razu mi powiedziała, że ono jest za krótkie do pracy. Bo to jest meksykańskie rebozo. Ale jest zbyt piękne, żeby go nie mieć. Często go noszę jako takie „niedzielne”. Ale niekiedy biorę je też do szpitala, bo tak myślę, że jeśli personel uważałby rebozo za „magiczne sztuczki” i byłby przeciwny, to wtedy moje rebozo w paski zanadto rzucałoby się w oczy, a taki turkus jest trochę bardziej w kolorystyce szpitalnej. Można go użyć tam, gdzie kogoś paski mogą w oczy boleć.
– Z czego jeszcze korzystasz?
Bardzo mi się przydają do masażu woreczki z pestkami wiśni. Moje klientki bardzo związują się z woreczkami i potem chciałyby je zatrzymać, więc dostają je w prezencie. Piękne zapachy się przydają, każdy lubi inne, nie zawsze zdążyłam je choćby wyjąć z doulowej torby. Dostałam też informację zwrotną od moich klientek, że bardzo przy porodzie pomagała im akupresura takiego punktu, który Debra Pascali-Bonaro nazywa „Hoku” – jest to punkt tworzący trójkąt pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Pierwszy raz dowiedziałam się o tym na konferencji, podczas prelekcji Debry. Bardzo bolał mnie wtedy brzuch. Debra opowiadała o tym miejscu na dłoni i pokazała slajd z rysunkiem, i postanowiłam sprawdzić, czy to na mnie zadziała. Siedziałam i trzymałam sobie palce na dłoniach i po kwadransie takiego usilnego trzymania…
– Kwadrans to długo, chyba ciężko tak długo samej sobie uciskać?
Ręce cierpły, ale byłam zdeterminowana. Po kwadransie miałam poczucie ciepła w brzuchu i braku bólu. Potem eksperymentowałam na przyjaciółce z pozytywnym skutkiem. A kiedyś przez telefon powiedziałam znajomej, gdzie ma sobie uciskać i ta osoba mi pół godziny później dała znać, że jest jej ciepło, a ból minął. Przy porodzie kobiety same do tego ręce wyciągają. Ten ucisk bardzo się sprawdza, gdy klientka jest podpięta do KTG i nic nie może robić, w bierności i bezruchu ból czuje się mocniej, wtedy chociaż może podać te ręce.
Są dowody naukowe, ze akupresura w tym miejscu niweluje bramę bólu.
Chodzi o „oszukanie” receptorów i zmianę w odczuwaniu. Jedna rodząca mówiła mi, że ból wcale nie mijał i nie zmniejszał się, ale sam fakt, że ją trzymałam, sprawił, że było jej lepiej. Ale inne twierdziły, że fizyczne odczuwanie bólu było mniejsze. Wszystko jedno czy to działa fizycznie czy psychicznie, ważne że działa. Każdy poród to jest uczenie się, co działa, bo każdy człowiek jest inny, a ponadto na każdym kolejnym etapie, na każdym centymetrze działa co innego. Nie mam gotowej recepty, tylko się wpatruję, wsłuchuję, staram się z każdą moją klientką być tak blisko, by wejść w jej uczucia, po to aby bez nadmiernego opowiadania z jej strony wiedzieć, czego ona potrzebuje.
– Wchodzisz w bardzo emocjonalną relację z kobietą?
Wchodzę w bliskość empatyczną, współodczuwanie z nią. Prawie znikam… to jest właśnie fajne. Jestem zachwycona tym, że na czas porodu staję się przezroczysta. Bo ja na co dzień… jestem ekspresyjna, nie boję się mówić co myślę, lubię walczyć o idee. I osoby, które znają mnie w takim wydaniu „intensywnym” nie mogą uwierzyć, że podczas porodu się wycofuję i jestem tylko w cieniu rodzącej. A dla mnie to jest właśnie super, ja to kocham.
– Doula podąża za kobietą.
Podążam…
Debra powiedziała nam, że pierwsze 70 a nawet 100 porodów są „dla nas”, że wtedy my mierzymy się ze swoją własną wizją i doświadczeniem, a dopiero kolejne porody – to jest bycie dla klientki. Mam wrażenie, że u mnie jest jakoś inaczej i wdzięczna jestem na za to.
Wchodzę w tę relację z klientką, przez chwilę jestem bardzo blisko, a potem z tej relacji wychodzę i cały czas mam poczucie, że to nie jest mój poród.
Moje prywatne poglądy są moimi prywatnymi poglądami i ja mogłam decydować kiedyś o swoich porodach, czy o sposobach na rodzenie, karmienie, bliskość – wtedy, kiedy miałam małe dzieci. A teraz to nie moja sprawa. Ja jestem przy mojej klientce niezależnie od tego, czy rozumiem i podzielam przekonania i decyzje podopiecznej. Na przykład byłam przy porodzie klientki, która jest „anty-szczepieniowa”. Ja przecież szczepiłam moje dzieci, zresztą – gdzie 15 lat temu przyszłoby mi do głowy, żeby dzieci nie szczepić. Nadal je szczepię. A mimo to przez myśl mi nie przeszło, żeby tę klientkę w jakikolwiek sposób przekonywać, absolutnie nie. Może ta myśl, że to nie są moje porody i moje poglądy, jest dlatego taka oczywista, że od 22 lat jestem wegetarianką, od zawsze abstynentem, ale nigdy nikogo nie nawracałam. Mam takie poczucie, że to, co jest moje, jest moje. A to, co jest twoje, jest twoje. W relacji z klientką kształtuje się to w taką oto deklarację: „Ja jestem przy tobie, pomogę ci we wszystkim, będę przy każdej twojej decyzji, będzie nie tak, jak ja bym wybrała ale tak, jak ty chcesz”. Zderzenie z rzeczywistością jednak często sprowadza na ziemie te wyobrażenia….
– Dziękuję za rozmowę.
Więcej o Sabinie na Linked-in